Do góry

„Duchy Szkocji”: droga na Beinn Eighe wiedzie wąską doliną

„Duchy Szkocji” to zapis wędrówek, które Maciej Kowalkowski odbył z rodziną, głównie z żoną Małgorzatą, przyjaciółmi, ale też tych samotnych. Publikujemy fragment książki poświęcony wejściu na Beinn Eighe, najwyższy z trójcy wielkich szczytów w szkockim regionie Torridon.

Postanowiliśmy zaatakować Eighe z samego rana. Pogoda była idealna, bezchmurne niebo i żadnego wiatru, ale przez to midgesy [meszka występująca w północno-zachodniej Szkocji oraz wzdłuż zachodniego wybrzeża aż po północną Walię. Szczególnie aktywna i liczna od późnej wiosny do późnego lata - red] uprzykrzały nam życie. Z zapałem założyliśmy plecaki i ruszyliśmy szlakiem między góry.

Tutaj muszę wyjaśnić, że szkockie szlaki górskie nie mają wiele wspólnego z tymi z polskich Tatr czy innych gór. Jest tylko tabliczka przy parkingu i to wszystko. Czasem jest to polna droga, która wraz z wysokością przeradza się w wąską ścieżkę, a czasem nawet i tego nie ma. W najtrudniejszych miejscach nie znajdziecie udogodnień w postaci łańcuchów czy poręczy, których można się chwycić. Szkoci bardzo dbają o to, by wszystko było takie, jakim natura to stworzyła. Nawet wspinacze i alpiniści nie wbijają haków w ściany, nie ma tu gotowych stanowisk wspinaczkowych i wszystkie zakłada się samemu za pomocą kości wspinaczkowych, heksów, friendów i innego szpeju, który na bieżąco zabierany jest przez wspinaczy.

Beinn Eighe i widok na Liathach. Fot. Maciej Kowalkowski

Najgorsze mamy za sobą

Etyka wspinaczkowa mówi, że możesz się wbić w ścianę tylko w razie zagrożenia życia. Na szlaku więc jesteś zdany na siebie, swoje umiejętności w nawigacji z mapą czy też różnymi urządzeniami GPS. Latem nie ma większego problemu w odnalezieniu właściwej ścieżki, bo sporo hillwalkerów tu chodzi. Zimą może być trudniej, gdy śnieg zasypie ewentualne ścieżki. Jedynymi znakami, że jesteśmy na szlaku, bywają kamienne kopce na przełęczach, ustawione dawniej przez wędrowców. Żadnych innych oznaczeń nie szukajcie, bo takich nie ma.

Droga na Beinn Eighe wiedzie wąską doliną, która wznosi się coraz większą stromizną aż na przełęcz. Takie doliny zwie się tu „Coire” i ich końcowe podejście bywa czasem wyczerpujące. Z Gosią wlekliśmy się niemiłosiernie. Najpierw długi marsz na wyspie Skye, podróż i teraz żar z nieba. Idąc wzdłuż małego strumyka w coraz bardziej stromej Coire an Laoigh, co kilka minut zanurzałem twarz w chłodnej wodzie. Ostatnie kilkadziesiąt metrów podejścia pod przełęcz trwało w nieskończoność. Gdy wreszcie stanęliśmy na przełęczy i klapnęliśmy tyłkami, by zrobić sobie przerwę, przebiegł obok nas starszy mężczyzna, informując, że najgorsze mamy za sobą. Tak, przebiegł. Są tacy, co po tych górach biegają. Są też tacy, którzy mają po 60 lat i więcej na karku i też biegają po tych skalistych graniach. Ja póki co ledwo chodzę, ale to mi wystarczy.

Poszli, zdobyli szczyt i zeszli

Od przełęczy ku szczytowi biegnie zygzakiem wąska ścieżka, dość stroma, ale niezbyt długa. Po przerwie, widząc, że już niedaleko, złapaliśmy wiatr w żagle i ruszyliśmy do góry. Po naszej lewej stronie ukazał się piękny widok na słynny masyw Liathach. Im wyżej, tym mocniej zaczynało wiać. Wreszcie ścieżka skończyła się, a my ujrzeliśmy betonowy słupek, którymi zwykle oznacza się tu szczyty. Wiało już tak mocno, że chwilami w porywach trudno było stać. Momentalnie pot wystygł i zrobiło się chłodno, więc trzeba było założyć bluzy. Przysiedliśmy za słupkiem, by choć trochę osłonił nas od wiatru i rozglądając się, zrozumieliśmy, że to nie jest jeszcze główny szczyt. Od niego dzieliła nas wąska i skalista grań ze stromymi przepaściami po obu stronach i w kilku miejscach trzeba było się trochę powspinać. Gosia stwierdziła, że za mocno wieje, by iść tą granią i że sobie daruje. Ja chciałem mimo wszystko spróbować.

Podczas tych naszych rozważań minęło nas tymczasem kilka osób w tym rodzina z dzieckiem. Poszli, zdobyli szczyt i zeszli. Popatrzyliśmy na siebie z Gosią i w śmiech. Dzieci wchodzą, a my się zastanawiamy? I to jakieś 100 metrów od szczytu? Idziemy. Ja przodem, asekurując Gosię w razie niespodziewanych porywów wiatru. Powoli pokonaliśmy grań i wspinając się po kwarcytowych skałach, dotarliśmy wreszcie na strzelisty i ostry wierzchołek. Gosia miała łzy w oczach. Dla kogoś, kto ma lęk wysokości pokonanie takiej bariery i wspinanie się na takim wietrze, gdy dookoła tylko przepaść, to ogromny wyczyn. Weszliśmy i byliśmy dumni. Wiało strasznie, ale zostaliśmy tam chwilę, by nacieszyć się widokiem i porobić zdjęcia. A widok był niesamowity.

Szczyty gór Torridonu pod nami, potężne ściany Liathach i gdzieś w oddali na horyzoncie majaczyły grzbiety Czarnych Cullinów na Isle of Skye. Te chwile na szczytach zawsze są magiczne i mistyczne. Ze względu na wiatr byliśmy tam kilka minut, a zdawać by się mogło, że trwaliśmy na tych skałach kilka godzin. Szczyt zdobyty. Tylko jeden, ale po kilkudniowej wyprawie nie mieliśmy już sił na kolejny, który zalicza się do masywu Beinn Eighe. Zdobyliśmy tylko jeden – Spidean Coire nan Clach. Kolejny musi zaczekać.


O autorze

Maciej Kowalkowski mieszka w Szkocji od 2010 roku. Z zawodu jest tapicerem. W Polsce był też ratownikiem medycznym. Jego pierwsza książka – „Duchy Szkocji” – ukazała się w 2022 roku. Druga – „Duchy Szkocji: Zapomniane opowieści” – rok później. Maciej nie tylko Szkocję przemierzył wzdłuż i wszerz, ale wdarł się do jej mało znanych zakamarków, także tych nieznanych przeciętnemu Szkotowi. Kolejną książkę zamierza napisać o Hebrydach.


Katalog firm i organizacji Dodaj wpis

Komentarze 2