Książka „Gdziekolwiek mnie rzucisz. Wyspa Man i Polacy. Historia splątania”, autorstwa Dionisiosa Sturisa, ukazała się w 2015 roku, a niedawno wyszło jej drugie, rozszerzone wydanie, także w formie ebooka i audiobooka. Znajduje się w niej rozdział poświęcony pierwszemu Polakowi, który wziął udział w słynnych wyścigach TT. Za zgodą autora i wydawnictwa Empik Go publikujemy fragment z tego rozdziału.
Fragment dostępny także w wersji audiobook:
Gdy Mariusz Kalista, menadżer Piotra Betleja, zaproponował mu wyprawę na Wyspę Man, ten zgodził się od razu, myśląc, że pojadą jako kibice i że co najwyżej pośmigają po trasie w szaloną niedzielę. O tych wyścigach nasłuchał się w nieodległej Irlandii, gdzie mieszkał i pracował przez cztery lata.
– Mówię: pewnie, jedźmy, zawsze chciałem obejrzeć te wyścigi. A Mariusz na to, że mam jechać jako zawodnik. Najpierw mnie zamurowało, ale chwilę pomyślałem i odpowiadam: dobra, jedziemy! Drugi raz takiej szansy nie dostanę.
Polacy złożyli aplikację i czekali na odpowiedź. Okazało się, że wyniki Betleja z wyścigów na torze w Polsce i na Słowacji były na tyle dobre, że dostał zaproszenie na wyspę. Dla organizatorów ważne było też to, że na maszcie będą mogli zawiesić kolejną flagę, że otwiera się nowy rynek, że polscy kibice – ci miejscowi i przyjezdni – dodadzą zawodom impetu.
– Znałem ryzyko, ale nie darowałbym sobie, gdybym nie spróbował. Ojciec zobaczył, że kolejny dzień z rzędu oglądam stare edycje TT na DVD, od razu wyczuł, co się święci, i mówi: ale chyba nie myślisz tam jechać. Obiecałem rodzicom, że codziennie będę ich informował, że żyję. I rzeczywiście wysyłałem te SMS-y, albo ja, albo Mariusz, bo on też się czuł za mnie odpowiedzialny.
Sama podróż na wyspę zajęła chłopakom dwa dni – najpierw kamperem do Liverpoolu, później promem do Douglas. Wszędzie motory, ryczące silniki, hand szejki z Dunlopami, Cumminsem, Hutchinsonem i resztą sław: How’d you do? Ekscytacja. Może też lekkie niedowierzanie, że faktycznie tam są, że dotarli, że zaraz się zacznie. Do tego codzienny SMS: „Wszystko ok, Piotr żyje”. Ale jednego razu Mariusz bał się, że SMS nie wystarczy i będzie musiał do państwa Betlejów w Świdnicy zadzwonić. Bo oto kilka dni po przygodzie z lotem nad hopką okazało się, że Piotrek umie już nadzwyczajnie się rozpędzać, ale wciąż ma problem z hamowaniem. Bo co innego zwalniać ze stu na godzinę, a co innego z trzystu. Jak się zwalnia z trzystu, to przy stu pięćdziesięciu zawodnikowi się wydaje, że już prawie stoi w miejscu. A co, gdy przed zakrętem trzeba zejść z trzystu do sześćdziesięciu?
– Uczepiłem się takiego jednego Brytyjczyka i jechałem mu cały czas na ogonie. Dobry był, no to go podglądałem. Pod koniec przejazdu jest rondo i przed nim trzeba mocno zwolnić. On to zrobił idealnie: zwolnił, złożył się i wypłynął na długą prostą, a ja, choć myślałem, że jadę wystarczająco wolno, prułem wciąż zbyt szybko i wypadłem z trasy.
Polak zatrzymał się na trawniku obok drogi i gotów był kontynuować przejazd, bo nawet się nie przewrócił, nawet się nie przestraszył. Ale nie dostał zgody. Każde wypadnięcie z trasy, choćby zupełnie niegroźne, eliminuje z wyścigu i powoduje, że motocykl musi przejść całą serię testów. Betlej miał czekać na poboczu, aż skończy się wyścig, wtedy przyjedzie po niego bus i będzie mógł wrócić do swojej ekipy. Jednak w tym samym czasie gdzieś indziej na trasie doszło do wypadku. Organizatorzy ogłosili, że zawieszają przejazd, a wśród ekip szybko rozniosło się, że jeden z zawodników zginął na miejscu. Ale nie było wiadomo, który konkretnie.
Gdy znudzony Betlej czekał na transport, inni zawodnicy wracali na start. Mariusz i reszta nerwowo wyglądali Piotra, a jego wciąż nie było. Gdy już wszyscy zjechali z trasy i organizatorzy zamknęli bramki, Mariusz wpadł w panikę: biegał i pytał, czy ktoś wie, kto zginął, czy to nasz, czy to Piotrek. Młody, szczupły, blondyn, biało-czerwona toyota. Niech mu ktoś odpowie! Co on ma napisać tym biednym rodzicom?!
– Myśleli, że już po mnie. I od razu wpadli w wyrzuty sumienia. Mariusz, bo mnie tu przywiózł, a Robson, mechanik, bo bankowo nie dokręcił jakiejś śrubki. Gdy ktoś im wreszcie powiedział, że to nie ja zginąłem, lecz ktoś inny, od razu poszli na kielicha.
Zobacz także relację z wyścigów TT: For the thrill of your Life and the Holiday too! “Dla dreszczyku emocji oraz niezapomnianych wakacji!” - to trafne hasło widnieje na jednym z popularnych metalowych plakatów, stylizowanych na lata 60, które można nabyć w prawie każdym pamiątkowym sklepiku wyścigów Isle of Man Tourist Trophy, zwanych w skrócie TT.
Zespoły najlepszych zawodników liczą po kilkanaście osób, mają furę pieniędzy i tyleż opon na zmianę, tyle śrubek, linek, narzędzi, kasków i całe cysterny paliwa.
Piotr i Mariusz wyglądali przy nich jak ubodzy krewni z prowincji. Przyjechali kamperem, mieli tylko jeden komplet opon i jeden motocykl. Gdyby nie miejscowa Polonia, nie daliby rady. Gdy Polacy z Douglas z nabytą miłością do wyścigów zwiedzieli się, że Betlej swoim startem będzie pisał historię – rzucili się pomagać. Przynosili jedzenie, dowozili paliwo i części. Jak się okazało, że bak w motorze Piotrka jest za mały, że siedemnaście litrów benzyny nie wystarczy na trzy okrążenia i trzeba będzie zrobić dodatkowy postój, tak mu ten bak rozdmuchali, że mieścił się dodatkowy litr.
– Parę osób wzięło urlop z pracy i byli z nami od rana do nocy. Byliśmy im superwdzięczni.
Nie tylko Polacy biorą wolne na TT i MGP. Kto może, rezerwuje urlop. To czas, gdy wyspa przechodzi prawdziwą przemianę. Zwykle spokojna, zaczyna buzować. Z samolotów i promów wysypuje się czterdzieści tysięcy turystów – to tyle, co połowa populacji. Rozjeżdżają się po całej wyspie, zapełniają puby i knajpy, hotele i pensjonaty. Impreza goni imprezę. Ruszają grille, drinki na plażach, koncerty. Lokalne media porzucają inne tematy, a dzieciaki cieszą się, że w piątek – pierwszy dzień zawodów – nie muszą iść do szkoły, bo władze ogłosiły ten dzień oficjalnym świętem państwowym.
Rząd też się cieszy – bo kibice zostawiają na wyspie dziesiątki milionów funtów, które zasilą budżet. Każdy ma swoje ulubione miejsce do kibicowania, wiec jedzie tam wcześnie rano, usadawia się i czeka. Grand Stand w centrum Douglas przypomina ul – to tam zawodnicy startują, zatrzymują się na tankowanie i tam finiszują, tam mają swoje ekipy, swoje namioty i swój sprzęt. Tam stają na podium, otwierają szampana i udzielają wywiadów. A tysiące kibiców klaszczą, gwiżdżą, wykrzykują głośno podziw.
Na czas TT i MGP ceny kwater szybują. Nawet na boiskach, łąkach i polach zamienianych w kampingi trudno znaleźć wolne miejsce. Ludzie oferują kibicom własne domy – Sian robiła tak przez lata, gdy jej synowie się wyprowadzili i ich sypialnie stały puste, a mnie akurat nie było na wyspie. Mówiła o nich: „my bikers”. Przemili kolesie na emeryturze, którzy zawsze po sobie sprzątali i byli cisi jak myszki. Zdarzali się wśród nich także marszale – strażnicy zawodów, wolontariusze z konkretnymi zadaniami do wykonania podczas imprezy: kontrolują swój odcinek trasy, pilnują gaśnicy, zbierają zabłąkane śmieci, machają flagą, gdy jest potrzeba, usuwają za chodnik niesubordynowanych kibiców (na czas zamknięcia dróg dostają policyjne uprawienia), czasami są pierwsi przy ofierze wypadku, resuscytują, albo zgłaszają przez radio zgon. Noszą pomarańczowe kamizelki i jest ich na trasie ponad pół tysiąca!
Zagajam do jednego – nazywa się Bjarne, ma siwe włosy i brodę, pochodzi z Danii. Na kamizelce ma kilkanaście plakietek z kolejnych lat marszalowania. Na wyspę przyjeżdża od ponad pół wieku – czyli od dzieciństwa, gdy towarzyszył ojcu. Po prostu kocha ten sport.
– Przeszkolili mnie z pierwszej pomocy i gdyby zdarzył się tu wypadek, to ja muszę go zgłosić i biec ratować życie. Mam dwie minuty – po tym czasie dojedzie do mnie lekarz, również wolontariusz. Jest ich na trasie ośmiu i każdy jest doświadczonym motocyklistą z licencją do profesjonalnego ścigania się. Są naprawdę szybcy. Poza tym mamy dwa helikoptery, w Douglas i Ramsey.
To był udany wyścig. Betlej pokonał ponad dwudziestu zawodników i miał najlepszy czas spośród wszystkich debiutantów. Później pojechał w jeszcze jednej kategorii i zanotował poprawę. Osiągnął średnią prędkość powyżej stu dziewięćdziesięciu trzech kilometrów na godzinę, za co dostał brązową replikę z Hermesem. Gdzieś ją ma, ale musiałby poszukać, bo zapodziała się przy przeprowadzce.
Polak zrobił na organizatorach tak dobre wrażenie, że zaczęli go namawiać, by został na wyspie dłużej i pojechał w Senior TT. On – junior, świeżak, jak sam o sobie mówił, miałby jechać w seniorach? Nie mieli tego w planie. Nie rozważali. Zresztą co z biletami na prom powrotny, co z oponami, co z paliwem?
– Usłyszałem, że o nic nie muszę się martwić. Przebukują bilety, dadzą opony. Mam tylko pojechać. Mieliśmy z Mariuszem długą rozkminę, ale w końcu uznaliśmy, że nie ma sensu kusić losu. Pojadę jeszcze raz i co – wygrać, nie wygram, już byłem dwudziesty czwarty, to może dojadę dwudziesty albo osiemnasty, i co z tego? A może w ogóle nie dojadę?
Gdy zapakowali się na prom i odpływali z wyspy, Betlej czuł, że po pierwsze, napisał kawałek historii polskiej motoryzacji, a po drugie, był szczęśliwy, że spróbował, że walczył, że dojechał na metę żywy. Był z siebie dumny. A skoro spełnił marzenie, ponownego startu nie rozważał.
Wkrótce po przygodzie na Wyspie Man porzucił motory i poszedł w biznes. Razem z żoną prowadzą firmę produkującą naturalne kosmetyki – między innymi olejki do cery wrażliwej. Niedawno wybudowali nowy dom i Piotr wciąż się zastanawia, gdzie powiesić oprawione zdjęcie z TT, które dostał w prezencie od Mariusza. I czy w ogóle je wieszać.
Drugie, rozszerzone wydanie „Gdziekolwiek mnie rzucisz. Wyspa Man i Polacy. Historia splątania” Dionisiosa Sturisa w audiobooku i w e-booku jest dostępne w aplikacji Empik Go oraz na empik.com.
O autorze
Dionisios Sturis (ur. 1983) – polski reporter, pisarz i dziennikarz o polsko-greckich korzeniach. Przez niemal 10 lat pracował w TOK FM, pisał dla Gazety Wyborczej, Dużego Formatu i Polityki. Jest autorem wielu książek, w tym: „Grecja. Gorzkie pomarańcze”, „Gdziekolwiek mnie rzucisz: wyspa Man i Polacy: historia splątania”, „Zachód słońca na Santorini: ciemniejsza strona Grecji”, „Głosy: co się zdarzyło na wyspie Jersey” (napisana wraz z Ewą Winnicką), „Nowe życie. Jak Polacy pomogli uchodźcom z Grecji” oraz „Kefi. Greckie wyspy – smaki i opowieści”. Za teksty prasowe i reportaże radiowe nominowany m.in. do nagrody Grand Press oraz do Nagrody PAP im. Ryszarda Kapuścińskiego. Laureat Nagrody Bursztynowego Motyla im. Arkadego Fiedlera.
Komentarze 7
omegan pamietaj- zanim cos napiszesz mocno sie zastanow
jeden ban we te czy we wte nie zrobi mi wiekszej roznicy
precz z moderacja!
Wolnosc Slowa!
No pasaran!
etc
A tak na serio to mam na polce ksiazke tego autora: "Grecja. Gorzkie pomarańcze", calkiem niezle sie to czyta.
Tam to można limuzyną poszaleć. 594.5 cc to nie w kij dmuchał.
Tylko kury przestałyby się nieść.
Nie sa psychicznie gotowi na to