niedawno dostałem z polski paczkę z książkami. miedzy innymi była tam książka Sergiusza Piaseckiego pt. "Zapiski oficera Armii Czerwonej". I powiem szczerze: w pierwszym momencie już chciałem dzwonic do polski zeby solidnie mojego darczyńce >opiórkac<. Po przeczytaniu jednak paru zdań z tej ksiazki wiedzialem, że popełniłem błąd oceniając te niewielka w sumie książke jedynie po tytule i IMIENIU autora. A jest tu wazne, że z tym akurat autorem zetknąłem się po raz pierwszy.
Ale do rzeczy.
Pan Piasecki w tej książce przedstawia swiat "burżuazyjno - faszystowskiej Polski" widziany oczami radzieckiego oficera, jaki mu sie objawił po zajęciu wschodnich terenów Polski po 17 września 1939 roku. Nie ma tu opisu walk dzielnej włosciańsko - robotniczej armii czerwonej, niema w niej też krwawych opisów obłakańczych, sowieckich czystek którym poddano polską, i nie tylko, ludność tych terenów. są za to kapitalne sceny w sposób niezwykle plastyczny opisujace mentalność >człowieka sowieckiego<.
Własnie ze wzgledu na tę inność spojrzenia na ten temat, na szyderczy dystans do sowieckich okupantów książka ta warta jest poznania.
Książka, po przeczytaniu której robi się >i straszno, i smieszno<...
Pozwoliłem sobie dla przybliżenia ( choc w części) na obszerny cytat, który być może nakłoni niektorych z Szanownych Państwa na siegnięcie po tę książkę.
>1 stycznia, 1940 roku. Lida.
WIELKIEMU Stalinowi hura! hura! hura!
Zaczynamy Nowy Rok. Zastanawiałem się nad tym, czego bym ja pragnął dla siebie w Nowym Roku? Otóż największym moim pragnieniem jest umrzeć dla chwały naszej świętej Rosji, w obecności jej genialnego wodza, Stalina. Wyobrażałem to sobie w ten sposób: jestem śmiertelnie ranny w walce z angielskimi, krwiożerczymi pachołkami kapitalistów i leżę w szpitalu. Wiem, że umrę, ale i to wiem, że wła-snoręcznie zabiłem kilkudziesięciu imperialistów angielskich i zdobyłem sztandar najbardziej zezwierzę-conego ich pułku. Tak.
Otóż, leżę i umieram... Szkoda mi rozstawać się z życiem, bo – wiadomo – już i dwa zegarki mam, i walizkę, i buty chromowe. Ale wiem, że i po śmierci – gdy nasza potężna Rosja opanuje cały świat i będzie nim rządzić, likwidując systematyczne elementy reakcyjne – moje imię będzie wyryte złotymi literami na marmurowej tablicy, jako bohatera Światowego Związku Radzieckiego. Tak.
Otóż leżę ja i kategorycznie umieram. Mnie proponują kotlety i inne takie różne kiełbasy, ale ja nic... nawet uwagi na to wszystko nie zwracam. W tym momencie otwierają się drzwi i na salę wchodzi potężnie uzbrojony oddział NKWD. Obstawiają wszystkie okna i drzwi, i trzymają broń w pogotowiu. Potem zja-wiają się sami marszałkowie i generałowie, i robią szpaler od drzwi do mojego łóżka. A ja nic: leżę i umieram... Potem... potem... ukazuje się ON! Mój wódz!... Słońce Rosji i świata... On... towarzysz Stalin... Ja zrywam się z łóżka, staję na baczność i krzyczę: „Wielkiemu Stalinowi hura! hura! hura!” A ON zbliża się do mnie i mówi:
– Połóż się, Michaile Nikołajewiczu. Dość napracowałeś się na chwałę naszej świętej Rosji.
Ściska mi dłoń i siada na łóżku. Potem wyjmuje z kieszeni butelkę „specjalnej moskiewskiej” i nalewa mnie szklankę wódki (sobie też) i powiada:
– Wypijmy, towarzyszu, na zgubę podłej Anglii i za zdrowie naszego wiernego przyjaciela, Adolfa Hitlera.
No, wypiliśmy, przekąsili, a potem ON pyta:
– Jak się czujesz?
– Umieram – powiadam – ojczulku kochany.
– To nic, głupstwo – mówi – ale imię twoje będzie nieśmiertelne. Możesz sobie umierać spokojnie.
– Słucham pokornie – odpowiadam – wodzu mój kochany.
I czuję, że umieram, umieram i umarłem... w obecności Stalina.
Tak... piękne to marzenie, lecz na razie trzeba żyć i utrwalać naszą wielką sowiecką kulturę w tej nieszczęśliwej, wyeksploatowanej przez polskich krwawych panów, Białorusi.
Wczoraj spotkałem ja lejtnanta. Dubina. Powiedział:
– Przyjdź do mnie wieczorem. Wypijemy. Spotkamy Nowy Rok. Będzie kapitan Jegorow i jeszcze kilku chłopaków.
– Dobrze – powiedziałem.
I poszedłem. No, naturalnie, ubrałem się odpowiednio i perfum nie pożałowałem.
Przychodzę, a tam już wszyscy są i kapitan Jegorow też.
– Od czego zaczniemy? – spytał nas Dubin.
– Wiadomo od czego – powiedział lejtnant Sinicyn. – Od wódki zaczniemy, wódką i zakończymy.
– A może z początku herbaty chcecie?
– Herbata nie wódka: dużo nie wypijesz.
No i dawaj my chlać... Znalazła się gitara. Dubin niczego sobie gra, głośno. Więc my chórem „Moskwę” machnęli. Głos, wiadomo, każdy z nas ma i śpiewa z całych sił, to aż okna się trzęsły i szklanki dzwoniły. Niech burżuazja słyszy i zna, że Czerwona Armia się bawi!
W kącie pokoju pianino stało. Ale grać nie umieliśmy na tym faszystowskim instrumencie.
Jednak – kiedy wypiliśmy więcej – to Sinicyn spróbował. I nawet bardzo dobrze wyszło.
Więc Dubin na gitarze rżnie, my z całych sił „Jeśli zawtra wojna” śpiewamy, a Sinicyn pianino obu rękami po zębach chlaszcze. I tak ładnie nam szło, że my tym sposobem do północy się bawili.
Potem Dubin uroczyście powiedział:
– Drodzy towarzysze! Zaraz będzie Nowy Rok. Zaczniemy go specjalną zakąską do wódki. Jest to najlepsze na świecie burżujskie jedzenie!
Poszedł on do szafki i wyjął dużą papierową torbę. Przyniósł ją i wyrzucił zawartość na stół. Było to coś podobnego do strąków dużego bobu, albo do małych ogórków.
– Co to jest? – spytałem.
– Banany – powiedział Dubin. – Nasze chłopaki z NKWD tu u pewnego burżuja, który miał dawniej owocarnię, rewizję robili i dużo tego specjału znaleźli. Więc i mnie trochę dali.
– Dawać tu banany! – krzyczy Jegorow. – Dość burżujom tym się obżerać. Teraz nasza kolej!
No, nic. Dubin banany porządnie w umywalce wymył i kilka z nich plasterkami na talerzu pokrajał, potem, oczywiście, odpowiednio posolił i każdemu wódki nalał.
– Zdrowie piechoty! – powiedział.
Wypiliśmy i bananami zagryzamy. Ale, cholera go wie, jakoś niesmaczne było. Ja nawet
wypluć chciałem. A Sinicyn wówczas powiedział:
– Do tych bananów trzeba octu i tak samo pieprzu.
Pieprz był, ale po ocet Dubin do gospodyni poszedł pożyczyć. Zaprawialiśmy banany octem, no i, rzecz jasna, pieprzem. I zupełnie inny smak wyszedł. Ale wszystko jedno nie podobały mi się. Wolę kiszone ogórki, a nawet cebulę. Ale nic, pod wódkę to nawet i banany pójdą. Tylko to było najgorsze, że kapitan Jegorow, nieco za wcześnie, chorować zaczął. Sinicyn do pianina go poprowadził, przykrywkę u góry instrumentu otworzył i powiedział:
– Walcie, towarzyszu do środka, bo szkoda podłogę zanieczyszczać. A w tym głupim instrumencie miej-sca dość. Wszystko się zmieści.
Widzę ja z drugiej strony pianina Maślannikow przysposobił się, i też naloty na Rygę robi.
Ale ja dobrze się trzymałem i dalej wódkę pod banany chlastałem. A potem posłyszałem jak Dubin po-wiedział:
– Te banany to najlepiej z olejem jeść i cukrem. Ale szkoda, że nie mam.
Nie zdążył on tego wypowiedzieć, jak kapitan Jegorow od pianina oderwał się, do stołu zbliżył się, jeden banan (jeszcze nie pokrajany) wziął i Dubina nim w zęby jak zajedzie.
– Otrułeś mnie, draniu! – krzyczy. – Nigdy ja od wódki tak prędko nie rzygałem. Banany należy się kiszone jeść, albo marynowane, a ty surowe dałeś!
I w mordę go, i w mordę. Więc Dubin zaczął bronić się. Chwycili się za włosy i po podłodze tatłają się. Kapitan Jegorow naszego gospodarza całego bananami zanieczyścił. Ale to drobiazg: ot, trochę śmiechu było i już. A potem my znów pili, ale na banany jakoś wszyscy apetyt stracili. Tylko Dubin dalej jadł, żeby nie zmarnowały się.
– Szkoda, że wam nie podobają się – mówił. – To przecież sama najlepsza burżujska przekąska. Tylko pewnie trzeba do nich chrzanu, albo musztardy dodawać.
– To niech sobie tę przekąskę burżuje i żrą! – powiedział kapitan Jegorow. – A ja za takie kpiny i śmiechy będę w mordę bił!
Ale nie bił więcej. Pewnie bardzo osłabł, bo rzygał on długo. Bawiliśmy się tak chyba do trzeciej rano. Dobrze nie pamiętam, bo przytomność straciłem i tylko nad ranem z zimna obudziłem się. A zimno mu-siało być, bo kapitan Jegorow, w trakcie zabawy, wszystkie okna krzesłem powybijał i pół pieca uszkodził.
Ciemnawo jeszcze było. Chłopaki śpią – kto gdzie... Sprawdziłem ja, czy zegarki mam?
Ale były na miejscu. W dobrym towarzystwie się bawiłem. Więc poszedłem ja do domu.
Takim to sposobem, bardzo wesoło i przyjemnie, spotkaliśmy Nowy Rok.<
niedawno dostałem z polski paczkę z książkami. miedzy innymi była tam książka Sergiusza Piaseckiego pt. "Zapiski oficera Armii Czerwonej". I powiem szczerze: w pierwszym momencie już chciałem dzwonic do polski zeby solidnie mojego darczyńce >opiórkac<. Po przeczytaniu jednak paru zdań z tej ksiazki wiedzialem, że popełniłem błąd oceniając te niewielka w sumie książke jedynie po tytule i IMIENIU autora. A jest tu wazne, że z tym akurat autorem zetknąłem się po raz pierwszy.
Ale do rzeczy.
Pan Piasecki w tej książce przedstawia swiat "burżuazyjno - faszystowskiej Polski" widziany oczami radzieckiego oficera, jaki mu sie objawił po zajęciu wschodnich terenów Polski po 17 września 1939 roku. Nie ma tu opisu walk dzielnej włosciańsko - robotniczej armii czerwonej, niema w niej też krwawych opisów obłakańczych, sowieckich czystek którym poddano polską, i nie tylko, ludność tych terenów. są za to kapitalne sceny w sposób niezwykle plastyczny opisujace mentalność >człowieka sowieckiego<.
Własnie ze wzgledu na tę inność spojrzenia na ten temat, na szyderczy dystans do sowieckich okupantów książka ta warta jest poznania.
Książka, po przeczytaniu której robi się >i straszno, i smieszno<...
Pozwoliłem sobie dla przybliżenia ( choc w części) na obszerny cytat, który być może nakłoni niektorych z Szanownych Państwa na siegnięcie po tę książkę.
>1 stycznia, 1940 roku. Lida.
WIELKIEMU Stalinowi hura! hura! hura!
Zaczynamy Nowy Rok. Zastanawiałem się nad tym, czego bym ja pragnął dla siebie w Nowym Roku? Otóż największym moim pragnieniem jest umrzeć dla chwały naszej świętej Rosji, w obecności jej genialnego wodza, Stalina. Wyobrażałem to sobie w ten sposób: jestem śmiertelnie ranny w walce z angielskimi, krwiożerczymi pachołkami kapitalistów i leżę w szpitalu. Wiem, że umrę, ale i to wiem, że wła-snoręcznie zabiłem kilkudziesięciu imperialistów angielskich i zdobyłem sztandar najbardziej zezwierzę-conego ich pułku. Tak.
Otóż, leżę i umieram... Szkoda mi rozstawać się z życiem, bo – wiadomo – już i dwa zegarki mam, i walizkę, i buty chromowe. Ale wiem, że i po śmierci – gdy nasza potężna Rosja opanuje cały świat i będzie nim rządzić, likwidując systematyczne elementy reakcyjne – moje imię będzie wyryte złotymi literami na marmurowej tablicy, jako bohatera Światowego Związku Radzieckiego. Tak.
Otóż leżę ja i kategorycznie umieram. Mnie proponują kotlety i inne takie różne kiełbasy, ale ja nic... nawet uwagi na to wszystko nie zwracam. W tym momencie otwierają się drzwi i na salę wchodzi potężnie uzbrojony oddział NKWD. Obstawiają wszystkie okna i drzwi, i trzymają broń w pogotowiu. Potem zja-wiają się sami marszałkowie i generałowie, i robią szpaler od drzwi do mojego łóżka. A ja nic: leżę i umieram... Potem... potem... ukazuje się ON! Mój wódz!... Słońce Rosji i świata... On... towarzysz Stalin... Ja zrywam się z łóżka, staję na baczność i krzyczę: „Wielkiemu Stalinowi hura! hura! hura!” A ON zbliża się do mnie i mówi:
– Połóż się, Michaile Nikołajewiczu. Dość napracowałeś się na chwałę naszej świętej Rosji.
Ściska mi dłoń i siada na łóżku. Potem wyjmuje z kieszeni butelkę „specjalnej moskiewskiej” i nalewa mnie szklankę wódki (sobie też) i powiada:
– Wypijmy, towarzyszu, na zgubę podłej Anglii i za zdrowie naszego wiernego przyjaciela, Adolfa Hitlera.
No, wypiliśmy, przekąsili, a potem ON pyta:
– Jak się czujesz?
– Umieram – powiadam – ojczulku kochany.
– To nic, głupstwo – mówi – ale imię twoje będzie nieśmiertelne. Możesz sobie umierać spokojnie.
– Słucham pokornie – odpowiadam – wodzu mój kochany.
I czuję, że umieram, umieram i umarłem... w obecności Stalina.
Tak... piękne to marzenie, lecz na razie trzeba żyć i utrwalać naszą wielką sowiecką kulturę w tej nieszczęśliwej, wyeksploatowanej przez polskich krwawych panów, Białorusi.
Wczoraj spotkałem ja lejtnanta. Dubina. Powiedział:
– Przyjdź do mnie wieczorem. Wypijemy. Spotkamy Nowy Rok. Będzie kapitan Jegorow i jeszcze kilku chłopaków.
– Dobrze – powiedziałem.
I poszedłem. No, naturalnie, ubrałem się odpowiednio i perfum nie pożałowałem.
Przychodzę, a tam już wszyscy są i kapitan Jegorow też.
– Od czego zaczniemy? – spytał nas Dubin.
– Wiadomo od czego – powiedział lejtnant Sinicyn. – Od wódki zaczniemy, wódką i zakończymy.
– A może z początku herbaty chcecie?
– Herbata nie wódka: dużo nie wypijesz.
No i dawaj my chlać... Znalazła się gitara. Dubin niczego sobie gra, głośno. Więc my chórem „Moskwę” machnęli. Głos, wiadomo, każdy z nas ma i śpiewa z całych sił, to aż okna się trzęsły i szklanki dzwoniły. Niech burżuazja słyszy i zna, że Czerwona Armia się bawi!
W kącie pokoju pianino stało. Ale grać nie umieliśmy na tym faszystowskim instrumencie.
Jednak – kiedy wypiliśmy więcej – to Sinicyn spróbował. I nawet bardzo dobrze wyszło.
Więc Dubin na gitarze rżnie, my z całych sił „Jeśli zawtra wojna” śpiewamy, a Sinicyn pianino obu rękami po zębach chlaszcze. I tak ładnie nam szło, że my tym sposobem do północy się bawili.
Potem Dubin uroczyście powiedział:
– Drodzy towarzysze! Zaraz będzie Nowy Rok. Zaczniemy go specjalną zakąską do wódki. Jest to najlepsze na świecie burżujskie jedzenie!
Poszedł on do szafki i wyjął dużą papierową torbę. Przyniósł ją i wyrzucił zawartość na stół. Było to coś podobnego do strąków dużego bobu, albo do małych ogórków.
– Co to jest? – spytałem.
– Banany – powiedział Dubin. – Nasze chłopaki z NKWD tu u pewnego burżuja, który miał dawniej owocarnię, rewizję robili i dużo tego specjału znaleźli. Więc i mnie trochę dali.
– Dawać tu banany! – krzyczy Jegorow. – Dość burżujom tym się obżerać. Teraz nasza kolej!
No, nic. Dubin banany porządnie w umywalce wymył i kilka z nich plasterkami na talerzu pokrajał, potem, oczywiście, odpowiednio posolił i każdemu wódki nalał.
– Zdrowie piechoty! – powiedział.
Wypiliśmy i bananami zagryzamy. Ale, cholera go wie, jakoś niesmaczne było. Ja nawet
wypluć chciałem. A Sinicyn wówczas powiedział:
– Do tych bananów trzeba octu i tak samo pieprzu.
Pieprz był, ale po ocet Dubin do gospodyni poszedł pożyczyć. Zaprawialiśmy banany octem, no i, rzecz jasna, pieprzem. I zupełnie inny smak wyszedł. Ale wszystko jedno nie podobały mi się. Wolę kiszone ogórki, a nawet cebulę. Ale nic, pod wódkę to nawet i banany pójdą. Tylko to było najgorsze, że kapitan Jegorow, nieco za wcześnie, chorować zaczął. Sinicyn do pianina go poprowadził, przykrywkę u góry instrumentu otworzył i powiedział:
– Walcie, towarzyszu do środka, bo szkoda podłogę zanieczyszczać. A w tym głupim instrumencie miej-sca dość. Wszystko się zmieści.
Widzę ja z drugiej strony pianina Maślannikow przysposobił się, i też naloty na Rygę robi.
Ale ja dobrze się trzymałem i dalej wódkę pod banany chlastałem. A potem posłyszałem jak Dubin po-wiedział:
– Te banany to najlepiej z olejem jeść i cukrem. Ale szkoda, że nie mam.
Nie zdążył on tego wypowiedzieć, jak kapitan Jegorow od pianina oderwał się, do stołu zbliżył się, jeden banan (jeszcze nie pokrajany) wziął i Dubina nim w zęby jak zajedzie.
– Otrułeś mnie, draniu! – krzyczy. – Nigdy ja od wódki tak prędko nie rzygałem. Banany należy się kiszone jeść, albo marynowane, a ty surowe dałeś!
I w mordę go, i w mordę. Więc Dubin zaczął bronić się. Chwycili się za włosy i po podłodze tatłają się. Kapitan Jegorow naszego gospodarza całego bananami zanieczyścił. Ale to drobiazg: ot, trochę śmiechu było i już. A potem my znów pili, ale na banany jakoś wszyscy apetyt stracili. Tylko Dubin dalej jadł, żeby nie zmarnowały się.
– Szkoda, że wam nie podobają się – mówił. – To przecież sama najlepsza burżujska przekąska. Tylko pewnie trzeba do nich chrzanu, albo musztardy dodawać.
– To niech sobie tę przekąskę burżuje i żrą! – powiedział kapitan Jegorow. – A ja za takie kpiny i śmiechy będę w mordę bił!
Ale nie bił więcej. Pewnie bardzo osłabł, bo rzygał on długo. Bawiliśmy się tak chyba do trzeciej rano. Dobrze nie pamiętam, bo przytomność straciłem i tylko nad ranem z zimna obudziłem się. A zimno mu-siało być, bo kapitan Jegorow, w trakcie zabawy, wszystkie okna krzesłem powybijał i pół pieca uszkodził.
Ciemnawo jeszcze było. Chłopaki śpią – kto gdzie... Sprawdziłem ja, czy zegarki mam?
Ale były na miejscu. W dobrym towarzystwie się bawiłem. Więc poszedłem ja do domu.
Takim to sposobem, bardzo wesoło i przyjemnie, spotkaliśmy Nowy Rok.<