Pamiętam jak dziś, że było to podczas drogi z dużego pokoju do kuchni. Początkowo sytuacja wyglądała dość niewinnie - poręczowałem właśnie zakręt na przedpokoj, wbijając śruby lodowe w dębowy parkiet, gdy asekurujący mnie kot strącił kamień z lodowki na moją głowę. Kask niestety został w bazie założonej w szafie więc straciłem na chwilę przytomność. Gdy się ocknąłem okazało się, że młotek wypadł mi i znajduje się poza moim zasięgiem, w okolicach drzwi wyjściowych. Pozostało mi jedynie prusikowanie, ale nie mogłem znaleźć repa w plecaku. W tym momencie uświadomiłem sobie, że nie jadłem niczego już od ponad siedmiu minut! Żołądek jak sflaczały balon przytulał się smutno do kręgosłupa. Postanowiłem postawić wszystko na jedną kartę - szukając uchwytu na framudze przeszedłem metodą na tarcie w okolice kąta przedpokoju by za chwilę skokiem na jeden uchwyt zaatakować prog drzwi do dużego pokoju. Choroba wysokościowa dawała mi się we znaki. Niestety w plecaku nie było ani butli z tlenem, ani składanej nogi gumowego kurczaka. Zacząłem mieć omamy z głodu i niedotlenienia. Wydawało mi się, że słyszę helikopter - ale skąd do cholery helikopter na wysokości pierwszego piętra?!? Podmuchy wiatru przynosiły domniemane zapachy pieczonego yaka albo innej dalajlamy, a ja na skraju wyczerpania brnąłem przez puchowy, biały dywan wbijając końce rakow i czekan resztką sił w coraz bardziej stromą ścianę podłogi. Na szczęście moj partner kot nie dał za wygraną... Przebiegając mi po brzuchu przywrocił mi świadomość. Obudzony natychmiast pobiegłem do kuchni i jem sobie właśnie.
Wiesz, po prostu tam czuję się najlepiej. Zmęczony, zziajany, z przewieszonymi nogami za krawędź grani, jedząc kanapkę, patrząc wokoł przez powietrze oddzielające mnie od reszty świata przestaję się przejmować czymkolwiek. Mam ochotę trwać. Reszta jest jedynie powtarzaniem emocjonalnego orgazmu...
zakręcony jak świński ogon
zaopatrzony w przedni samogon
wyciągam się pod filarem
tytułujcie mnie dziś samowarem
bo gwiżdżę sobie pod nosem
nie martwię się wszechświata losem
z obowiązków stwórcy zwolniony
jestem normalnie - zadowolony
i życie w tej chwili jest piękne
pachnące, błogie, świrnięte...
:)
Historia głupia.
Będąc kiedyś na Bishop Seat na półwyspe Cowal, zauwazyłem wyróżniający się kamienny szczycik kilka kilometrów dalej, po sprawdzeniu na mapie, okazało się że jest to Sgorach Mor - 600 m. Podczas kolejnego słonecznego weekendu wybrałem sięt tam. Wszedłam w Corarsik Glen i zgodnie z tym co sprawdziłem w Google Earth, w pewnym momencie z leśnej drogi skręciłem w sztucznie sadzony las (2-3 metry od drzewa do drzewa). Przeszedłem pewien dystans bardzo schylony, prawie że w ciemnościach, aż w końcu dotarłem do skał i drzew. Zacząłem się przedzierać przez gęsty las, dodatkowo utrudniony skalnymi progami. Wreszcie ujrzałem jakby polanę i tam się skierowałem, po drodze pokonując dwa wysokie skalne progi (wysokie jak dla mnie, kiło półtorej metra). Okazało się że nie wszedłęm na polanę, tylko obszar może pół hektara powalonego bujrzą lasu - i utknąłem. W boki się nie dało bo ściana młodych choinek, w dół się nie dało, bo musiałbym zeskakiwać ze skał na sterczące kikuty połamanych drzew. Droga do przodu nad i pod pniami połamanych drzew. W pewnym momencie wpadłem w panikę i nie wiedziałem co robić. Przejście około 200 metrów do przodu (w górę) zajęło mi chyba półtorej godziny. W końcu podrapany, z zakrwawionymi nogami, przestraszony, spanikowany, zły na siebie, bez wody mineralnej (nie biore za dużo wody ze sobą bo ciężka a przecież wody w szkockich górach po dostatkiem), doszedłem na wrzosowisko i otwartą przestrzeń. Nigdy przedtem i potem nie byłem tak przestraszony w szkockich górach.
Ano znamy te laski. :)
Tez pare razy dalismy sie skusic na przedzieranie na skroty. O ile pamietam dwukrotnie. Raz gdy chcielismy osiagnac malo znana i ciekawie opisana w ksiazce droge scramblingowa gdzies w okolicach Loch Lochy, a drugi raz wracajac skads. Oba razy czas przejscia relatywnie krotkiego odcinak byl chory przy czym drugim razem pomogl nam strumien, ktory glebokim jarem wcinal sie w porosniete lasem zbocze i czepiajac sie wystajacych korzeni, balansujac na krawedzi glebokiego gdzieniegdzie wawozu jakos dobrnelismy do drogi, ktora chcialem calowac... :)
My kiedys zima przedzieralismy sie przez stosunkowo nieduzy 'lasek' pod Ben Lui, od strony linii kolejowej, czyli chyba od polnocy. Trzeba bylo przez niego przejsc, zeby dotrzec do szlaku. Czytalismy, ze jest tam troche blota, a ze gora niegrozna+ladna zimowa pogoda to nawet mapy nie mielismy.
Ten las okazal sie lasem jak ze strasznych bajek: byl pelen sztucznych, gesto sadzonych, brudnych drzew, co kawalek sie zmienial bo i drzewa byly innego rodzaju. Czasem niskie, czasem wysokie. W pewnym momencie idac jedna noga znienacka wpadla mi w jakies bagno az po pachwine - wylazlem z tego tylko dlatego, ze druga mialem na twardym gruncie (??). W koncu wyszlismy z tego lasu cali brudni, do tego stracilismy kupe czasu i sil.
Ale rzutem na tasme weszlismy na szybko na gore i wynagrodzilo nam to wszystko: snieg, slonce, idealna widocznosc i pojedyncze chmury, spod ktorych przebijaly sie okoliczne szczyty. Na Luiu nie bylo przy tym zadnej chmurki. Do dzis wspominamy bo faktycznie, gora latwa ale lasek koszmarny.
Niedlugo pozniej zginal tam jakis koles z Edynburga, z drugiej strony Luia.
Cytat:
Gorszą historię pamiętam z czasów, kiedy byłem ratownikiem górskim w Alpach Włoskich. Któregoś dnia, a był to środek surowej zimy, otrzymaliśmy zgłoszenie o zaginięciu grupy turystów na szlaku. Pomimo zwalającej z nóg wichury, potężnej śnieżycy i kąsającego mrozu, ubraliśmy wełniane swetry oraz kalesony, po czym wyruszyliśmy na ratunek. Kiedy przedzieraliśmy się przez zasypane śniegiem turnie, skontaktował się z nami przez radio dyspozytor i przekazał mrożący krew w żyłach meldunek: otóż przelatujący nad górami samolot pasażerski zawadził o jeden ze szczytów i rozpruł sobie kadłub, z którego wysypali się pasażerowie. Musieliśmy podzielić naszą niewielką grupę, ja skierowałem się na szczyt w celu ratowania pasażerów samolotu, zaś mój kolega podążył dalej na poszukiwania pechowych turystów. Oczywiście, z powodu silnego wiatru, nie było mowy o wysłaniu helikoptera, więc byliśmy zdani na własne siły. Jakimś cudem udało mi się odnaleźć zagrzebanych w śniegu pasażerów, zaspy na szczęście zamortyzowały ich upadek, więc byli tylko zmarznięci, mokrzy i zdezorientowani. Kiedy próbowałem zebrać ich jakoś do kupy, znów odezwało się moje radio, a dyspozytor łamiącym się głosem oświadczył, że mróz spowodował zwarcie w pobliskiej bazie rakietowej i że zostały przypadkowo wystrzelone rakiety z ładunkami zapalającymi, wycelowane prosto w mój rejon operacyjny. Kto inny na moim miejscu zapewne by się załamał i pogodził z losem, ale ja dostrzegłem światełko w tunelu. Nakazałem dyspozytorowi, aby nastawiono systemy naprowadzające rakiet na sygnał z mojej radiostacji, po czym umieściłem ją w środku niewielkiego lasku jodłowego. Pociski nadleciały i wybuchły, zamieniając lasek w morze ognia, przy którym ogrzewaliśmy się przez całą noc, a rano wiatr zelżał i kolumna dymu stała się znakomitym znakiem rozpoznawczym dla załóg helikopterów ratowniczych. Zostałem okrzyknięty bohaterem, jednak i tak lepiej powiodło się mojemu kumplowi, okazało się bowiem że musiał własnym ciałem ogrzewać zaginione turystki, wśród których były m.in. była miss świata do lat 17 oraz żeńska drużyna siatkówki juniorek z Paryża.
I jedna z odpowiedzi do tego posta:
Cytat:
Zalończenie: z wdzięczności miss świata zaprosiła mnie na wystawną kolację, na której zaserwowano węgorza w galarecie, gdy nagle zadzwonił zegarek, węgorza trzymałem w ręce a galareta spływała po brzuchu, koniec