„Siedzi byku dwumetrowy, karku stukilowy, przy maleńkiej żonce. Już myślisz sobie: Ty świnio, taką dziewczynę małą bijesz?! A tu się byku jej ofiarą okazuje, co kablem od niej regularnie wycisk dostawał.” – to fragment książki pt. „Pani Kebab” autorstwa Kamili Czul.

Jacek Różalski: Dlaczego Kebab?
Kamila Czul: Tak mnie po prostu nazwały dzieci w szkole, w której pracowałam. Uznały, że bardzo śmiesznie wymawiam słowo „kebab”. Mieszkańcy Leeds wymawiają je przeciągając bardzo „a”. A ja wymawiałam to chyba po polsku. Dzieci bardzo to rozbawiło i tak zostałam panią Kebab.
Ale w twojej książce słowo „kebab” nabiera też innego znaczenia. To zebrane razem ludzkie historie, których byłaś świadkiem i które opisałaś.
Tak. To skrawki przeróżnych historii, często bardzo tragicznych. Niemal z peryferii świata znanego przeciętnemu człowiekowi. W tym polskim imigrantom mieszkającym w UK. Z różnych względów zmieniłam tylko moim bohaterom imiona oraz szczegóły, które mogłyby ich zidentyfikować.

Nauczycielka, tłumaczka w sądach, na policji, w opiece społecznej. Dlaczego zdecydowałaś się opisać swoją pracę?
Zaczęło się od bloga, bo musiałam z siebie jakoś zrzucić to, co widziałam i słyszałam w pracy. To była dla mnie taka forma autoterapii. Zdarzenia, które opisałam w książce były jednak, delikatnie ujmując, dość stresujące. Podzielenie się nimi, jak kebabem, sprawiło, że jest mi trochę lżej. Ale ludzi, historie, których byłam świadkiem i tak będę pamiętać do końca życia.
Były sytuacje w szkole, gdy bałaś się o swoje życie?
Strach był stałym elementem pracy w tej szkole. Niektórzy uczniowie byli nieprzewidywalni. Najbardziej bałam się jednego, który podczas lekcji podchodził do mnie i z całej siły walił pięścią w ścianę, tuż obok mojej głowy, po czym obserwował moją reakcję. Potrafił też po prostu podejść do innego ucznia i uderzyć go pięścią w twarz. To był wyjątkowo niezrównoważony osobnik. Przyjęłam strategię ignorowania go. Nawet nie patrzyłam w jego kierunku, aby nasze spojrzenia się nie skrzyżowały. Wiedziałam, że i tak nie da się go niczego nauczyć. No i nie chciałam ryzykować utraty zębów.
Ale chyba najgorsze były dyżury na przerwach. Mierzę sobie 152 centymetry, a wśród uczniów zdarzały się dwumetrowe chłopiska. Przy pięciu takich dryblasach nie byłabym w stanie kiwnąć palcem.
Wytrzymałaś trzy lata.
Z czasem człowiek przyzwyczaja się do pewnych sytuacji. Ja przywykłam, że wejdę do szkoły i na dzień dobry będę świadkiem bójki, że ktoś z kierownictwa szkoły mnie ochrzani, że na lekcji nie będzie połowy uczniów. Z upływem czasu stało się to normalnością. Choć świetnie rozumiem, że dla wielu osób takie sytuacje normalne nie są.

W pozytywnym świetle przedstawiasz polskich uczniów. Piszesz o nich, że byli „jasną stroną mocy”, że nie raz to oni „trzymali cię przy życiu”.
Takie miałam doświadczenia. Nie twierdzę, że wszyscy polscy uczniowie w brytyjskich szkołach to anioły, ale w tej szkole polskie dzieci to było moje wytchnienie. To byli uczniowie, którzy uzyskiwali najlepsze wyniki w nauce.
Swoją książkę podzieliłaś na dwie części. W drugiej opisujesz swoje przeżycia jako tłumacza dla różnych instytucji: policji, sądów, opieki społecznej, szpitali. Która praca była trudniejsza?
W szkole. To był nieustający stres przez kilka godzin dziennie. Praca tłumacza jest bez porównania spokojniejsza, choć oczywiście wiąże się często z bardzo przykrymi sytuacjami, a nawet ludzkimi dramatami. Ale kocham to, co robię teraz.
Jako tłumacz masz do czynienia z bandytami i ich ofiarami. Wśród tych drugich są też małe dzieci. Są ludzie wykorzystywani do niewolniczej pracy, maltretowani fizycznie i psychicznie, gwałceni, ale też ciężko chorzy leżący w szpitalach. Jak można kochać pracę, w której widzi się cierpienie bitego dziecka, łzy?
O to samo można by zapytać lekarza, policjanta, ratownika medycznego, czy pracownika opieki społecznej. Dlaczego wykonują taką pracę? Bo jest pożyteczna? Bo ktoś to musi robić? Ja tłumaczę słowa ludzi, którym przytrafiły się w życiu przykre, albo wprost tragiczne sytuacje. Tłumaczę, bo oni albo w ogóle nie znają angielskiego, albo mówią bardzo słabo. Zresztą można posługiwać się językiem w stopniu komunikatywnym, ale w sądzie, czy na policji, gdy każde wypowiedziane słowo ma znaczenie, taka znajomość języka jest niewystarczająca. Świadomość, że w jakiś sposób pomagam tym ludziom, dodaje mi sił. Często widzę w oczach Polaków, których tłumaczę, że samą obecnością dodaję im otuchy. Że będąc jedyną osobą, z którą na policji, w sądzie, mogą porozmawiać po polsku, nie czują się z góry przegrani w anglojęzycznym otoczeniu.
Jesteś więc dla nich trochę takim opiekunem, dobrym duchem?
Trochę tak.
Który z opisanych w książce bohaterów śni ci się najczęściej?
Na pewno ten mały bity przez ojczyma Piotruś. Tłumaczyłam jego spotkania z opiekunką socjalną. I Jola, która w Polsce była urzędniczką, do tego prowadziła z mężem dobrze prosperującą firmę, a w Leeds najpierw przeszła piekło będąc zmuszana do prostytucji, a później spała po parkach. Tłumaczyłem jej historię pracownikom opieki społecznej, gdy odwiedzaliśmy Jolę w jej namiocie stojącym w parku.
Nie wiem, co się z nimi teraz dzieje.

Powiedziałaś, że napisanie tej książki było jednym ze sposobów na odreagowanie tragedii, których byłaś świadkiem. Ale ty przecież wciąż masz z nimi do czynienia. Zastanawiam się, jak ty możesz spokojnie spać?
Gdy wracam po kolejnym zleceniu do domu, to siadam w ciszy. Po zetknięciu się z kolejną taką tragedią człowiek jednak się w jakimś stopniu uodparnia. Z czasem jest łatwiej. Ale słowa i widok wielu moich bohaterów zostaną ze mną do końca życia. Nie jest przecież możliwe wymazać z pamięci niewinną twarz bitego dziecka.
Z książki można by wysnuć wniosek, że z Polski do UK przyjechało sporo ludzi, którym nad Wisłą, mówiąc oględnie, niespecjalnie szło i tu też sobie nie poradzili.
Jest ich faktycznie sporo. Ale trudno, żeby było inaczej, skoro zjechało nas tu już około miliona. Donkiszoterią byłoby twierdzić, że do Wielkiej Brytanii przyjechała z Polski sama śmietanka. Przyjechał tu cały przekrój polskiego społeczeństwa, w tym kryminaliści, osoby, które w Polsce narobiły długów i uciekły przed wierzycielami. Tak się składa, że to ci najczęściej potrzebują pomocy tłumacza. Polacy, którym się powiodło najczęściej o wiele lepiej radzą sobie z angielskim.
„Pani Kebab” to twoja pierwsza książka. Masz w planach kolejną?
Jak już złapałam bakcyla, to teraz już muszę pisać. Tym razem piszę fikcję. To będzie straszny thriller, ale też trochę zabawny.
Zdradzisz o czym będzie?
Nie mogę. W każdym razie bohaterką będzie była burdelmama z Polski, która teraz mieszka w Leeds i ma dość niecodzienne hobby.
Książkę „Pani Kebab” opublikowało wydawnictwo Czerwone i Czarne.
Kamila Czul urodziła się w Kozach pod Bielskiem-Białą. Ukończyła wydział Kultury i Literatury Brytyjskiej i Amerykańskiej na Uniwersytecie Śląskim. Od 11 lat mieszka i pracuje w Leeds. Nauczycielka języka angielskiego i tłumaczka. Jest laureatką dwóch nagród Chartered Institute of Linguists. W 2017 wydała pierwszą książkę pt. „Pani Kebab”.
Komentarze 99
Podziwiam Pania nauczycielke.
To ten osławiony brytyjski raj , to to osławione bezstresowe wychowanie , wiem ze wsadzam kij w mrowisko , ale wreszcie ktoś potłukł kryształowy wazon i pisze prawdę, można podziwiać, można współczuć ....
Ciekawi mnie jedna rzecz, jak ona mogla opisywać to w książęce, skoro obowiązuje nas "data protection"... to co widzę i wiem, muszę zachować dla siebie i specjalistów (i to w obu zawodach jakie wykonuje), a najwyżej odreagować mogę z butelką whisky albo wyżyć się na siłowni...
Pisze sie kebap a nie kebab
Probuje sobie wyobrazic tego chlopa cwiczonego regularnie kablem przez swa drobna kobite... Oczywiscie nikogo to nie obejdzie. Kiedys nie wytrzyma i jej odda i skonczy w wiezieniu a neofeministki beda miec uzywanie. Historia jakich wiele...