Do góry

Wyspa Man i Polacy: tęsknią za polskim chlebem i pierogami

Książka „Gdziekolwiek mnie rzucisz. Wyspa Man i Polacy. Historia splątania”, autorstwa Dionisiosa Sturisa, ukazała się w 2015 roku, a niedawno wyszło jej drugie, rozszerzone wydanie, także w formie ebooka i audiobooka. Znajduje się w niej rozdział o Polakach tęskniących za krajem urodzenia i narzekających na wszystko, co na Wyspie Man jest inne niż w Polsce.

Na trzy dni znikają chmury, ustają wichry, ziemia paruje. Niebo znów jest jasnoniebieskie. Słońce świeci ostro, ale nie ogrzewa. Nadal jest dość chłodno. Pogodowy kaprys, grudniowy żart, chwila moment i znów będzie szaruga, znów sztormy i ulewy.

Przy śniadaniu Sian pomstuje na ludzi, że choć wiedzą, że nie powinni, to i tak zdejmują czapki, zamieniają kurtki zimowe na jesienne, a kozaki na trampki. Niektórzy nawet kupują lody – możliwe, że w dodatku przeterminowane. No poszaleli! Jak nic będą z tego przeziębienia i różne zapalenia, a może i zatrucia.

Fragment dostępny także w wersji audiobook:

Emito.net · Gdziekolwiek mnie rzucisz. Wyspa Man i Polacy. Historia splątania

Mam się koniecznie ciepło ubrać, zanim wyjdę z domu. I żadnych lodów! To nie są żarty – przestrzega mnie Sian.

Po spacerze siadam z kawą na plaży w Port Erin. Ze wszystkich plaż na wyspie tę lubię najbardziej. Marznę w ręce i uszy, ale nie ruszam się, chcę dociągnąć do końca jedno wspomnienie.

Sierpień 2005. Nasze pierwsze lato na wyspie. Niespotykane upały utrzymują się przez kilka tygodni. Nawet Phylis – najstarsza z kobiet w małżowni – nie pamięta takich temperatur. Nie pada, nie wieje. Dni trwają w nieskończoność. Plaża w Port Erin jak Copacabana. Ludzie urządzają sobie na niej całodzienne i całorodzinne pikniki. Młodsze dzieciaki pluskają się w zimnym morzu, te starsze i odważniejsze biorą długi rozbieg i krzyczą, skacząc z pirsu na bombę. W pubach przy promenadzie serwują piwo na wynos w plastikowych kubkach, w sklepach zaczyna brakować lodów. Miejscowy „Courier”, rozdawany bezpłatnie co czwartek, radzi, jak zapobiegać słonecznym poparzeniom.

My też pędzimy na plażę – prosto z pracy – rozprostować zbolałe plecy na kocu, przesiewać w dłoniach ciepły piasek, który rozgrzewa zmęczone palce. Morze jest spokojne, miarowo szemrze. Zasypiamy i bywa, że śpimy aż do późnego zachodu słońca. Wstajemy lekko zmarznięci, zdezorientowani, zamgleni, jakby naćpani. To przez zmęczenie. Wleczemy się do wynajmowanych pokoi w Erin House jak zombie.

Wszyscy mieszkaliśmy wtedy u Belindy. Płaciliśmy jej po pięćdziesiąt funtów za tydzień od osoby. W małżowni zarabialiśmy więcej w jeden dzień.

Dom był potężny, wolno stojący, w stylu wiktoriańskim, z białą chropowatą elewacją, stary, wymagający natychmiastowego remontu. Kiedyś ponoć mieścił się tam ośrodek opieki dla starszych ludzi.

– Bardziej hospicjum – twierdziła Shirley. – Ludzi wnoszono na wózkach, wynoszono na noszach. Dobrze te czasy pamiętam.

Ośrodek w końcu zamknęli, a dom wystawili na sprzedaż. Belinda akurat wygrała większą sumę w kasynie i zanim szczęście ją opuściło, kupiła Erin House. Liczyła, że wyremontuje go za kolejne wygrane pieniądze. Jej mąż Tom – mechanik pracujący na tankowcach – nie miał w tej decyzji udziału, pływał akurat gdzieś pomiędzy Grenadą a Arubą. Ale nawet gdyby był na miejscu, miałby niewiele do powiedzenia. W ich małżeństwie to Belinda rozdawała karty – zdążył się z tym pogodzić, choć był to proces trudny i bolesny. Nie taką Belindę ćwierć wieku wcześniej przywiózł sobie z Hongkongu, nie z taką się żenił, nie w takim babsku kiedyś się zakochał. Nigdy nie nauczyła się dobrze mówić po angielsku – zamiast zdań używała pojedynczych słów, zwykle czasowników. Rzucała je w powietrze, oczekując, że człowiek domyśli się podmiotu i dopełnienia. Niecierpliwiła się, gdy reakcja była zbyt wolna. Nosiła krótkie dżinsowe szorty, odsłaniające mocno pomarszczoną skórę całkiem zgrabnych ud. Do tego bluzki na ramiączkach, duże, staromodne okulary i nieodłączny papieros w ustach. Czarne, gęste włosy, miejscami siwiejące, w nieładzie. Wyspa ją nudziła. Nie miała przyjaciół. Zamknęła się w sobie, zgorzkniała. Tom też nie był najlepszym mężem – czasami i osiem miesięcy potrafił spędzić na morzu. Kiedyś jeszcze się starał, pisał do niej listy z kolejnych portów, przywoził prezenty – egzotyczne smakołyki, biżuterię, sukienki. Niby dziękowała, ale nawet nie próbowała udawać radości. A kiedy zaczął się cały ten hazard, całkiem stracił dla niej serce. Serce, cierpliwość i zrozumienie. Kłótnie i groźby nic nie dawały. Oboje uważali jednak, że są za starzy na rozwód. W Erin House mieli na parterze dwie osobne sypialnie.

Port St. Mary. Wyspa Man. Fot. Wikimedia Commons

Wchodzących do Erin House uderzał specyficzny smrodek – mieszanka kurzu, zalegającego w zagrzybiałych dywanach, wilgoci, tanich papierosów i potu, którego nie zmywali z siebie Angus i Finbar – nasi sąsiedzi z pierwszego piętra. Obaj byli serdeczni i mili, chcieli się zakolegować. Przy każdej możliwej okazji pytali o Polskę, proponowali po szklaneczce whisky i zapraszali na degustację do swoich pokojów – ciemnych, niewietrzonych jam, przeraźliwie cuchnących. Czasami częstowaliśmy jednego albo drugiego obiadem, czasami jeden albo drugi poczęstował się sam, po cichutku, bez pytania.

Gdy wracaliśmy z plaży, nadal było jasno, choć zbliżała się dziewiąta. Jeszcze tyle mieliśmy do zrobienia. Trzeba było zmyć z siebie małżowy odór, wyprać śmierdzące ciuchy (ręcznie, bo pralka była zepsuta – Belinda codziennie obiecywała, że sprowadzi mechanika), ugotować kolację. Kto pierwszy do wanny, ten lepszy. Było nas ośmioro, a łazienka jedna.

W kuchni na parterze też obowiązuje kolejka: do patelni, garnków, deficytowych noży, do kuchenki gazowej i mikrofalówki.

Najbardziej wkurza niedostatek talerzy – żarcie gotowe, otwierasz szafkę, a tam pusto. Trzeba iść po ludziach, którzy chomikują talerze w pokojach, i się upominać. Belinda wścieka się na nas z tego powodu – wiesza na drzwiach komunikaty przetłumaczone za pomocą internetu: Proszę, przynieś z powrotem talerze po jadłeś. To nie jest wszystko w porządku, by utrzymać je w swoim pokoju. Zasada jest taka: przynieś talerz w dół, umyć go i umieścić w szafce na sucho. Twoja gospodyni, pozdrawiam was. Nasza odpowiedź: Zrobiliśmy inwentaryzację. W domu mieszka czternaście osób. Talerzy głębokich jest siedem, płytkich i deserowych po dziewięć. Liczba misek – cztery. Sugerujemy jak najszybsze dokupienie brakujących naczyń. Twoi lokatorzy, pozdrawiamy Cię.

PS I zrób coś, prosimy, z tymi myszami, bo nas wszystkich zjedzą i bez talerzy.

Gryzonie panoszą się po kuchni – urządziły sobie system korytarzy za meblami, przegryzły dykty na tyłach szafek, więc mają niemal nieograniczony dostęp do wszystkiego, co w nich upchane. Słychać, jak chroboczą. Bywa, że jedna albo druga urządzi sobie slalom między naszymi podskakującymi nogami, wśród krzyków, pisków i przekleństw. Belinda wypowiada myszom wojnę. Rozstawia na meblach łapki. Jako przynęty używa: czekolady, truskawek, gotowanego ziemniaka.

W kuchni brakuje także stołu, a w całym domu osobnej jadalni, więc albo jemy, siedząc na podłodze, opierając się o szafki, albo idziemy z talerzami do salonu na piętrze. Rozmawiamy przez chwilę o zbliżających się wyborach, że szkoda, że nas nie będzie w Polsce i nie zagłosujemy. Ech, trudno. Nie nasza wina. Może trochę nasza – tych wszystkich młodych, którzy ponadmilionową falą wlali się do Anglii, Walii, Szkocji, obu Irlandii, na Wyspy Normandzkie i Wyspę Man? Nie, nie nasza. Nie wyjeżdżalibyśmy z Polski, gdyby można w niej było zarobić. Dlaczego mielibyśmy nie korzystać, skoro tu wszędzie pracy jest od groma? I choćby najgorsza, za minimalną stawkę, to gwarantuje człowiekowi godne życie, godne i wygodne – bez zamartwiania się, bez pożyczania od rodziny i znajomych, bez wiecznych kredytów, bez wyrzucania sobie nawet najmniejszej rozrzutności, za to z zachciankami, kolacjami na mieście, z firmowymi ciuchami, z cyfrówkami, laptopami, z konsumpcyjną czelnością.

Douglas. Wyspa Man. Fot. Wikipedia Commons

Gdy po okresie próbnym w małżowni dzwoniliśmy do domów, pochwalić się wrażeniami i pierwszym zarobkiem, wstyd było się przyznać, że tygodniówkę mamy tłustszą niż polskie emerytury, niż miesięczne pensje niektórych rodziców. Baliśmy się, co sobie pomyślą – że albo z nich są życiowe niedojdy, albo ich państwo jest już całkiem nie do życia.

Wszystko jest dla nas nowe, intrygujące, zastanawiające. Reagujemy, rozdziawiając gęby, kręcąc głowami. Niektórzy z nas mają frajdę z inności, cieszy nas ona i fascynuje, szybko do niej przywykniemy. Ale są i tacy – na wyspie nieco dłużej niż my, których będziemy poznawać, gdy zwolnią się ze swoich miejsc pracy i przyjdą na chwilę do małżowni, na przeczekanie – którzy z innością mają stały problem. Nigdy nie pozbędą się tych pierwszych zdziwień, nie zmierzą się z innymi zasadami – nie wypiją herbaty z mlekiem, nie zjedzą naleśników skropionych sokiem z cytryny i posypanych cukrem. Będą tęsknić za polskim chlebem i pierogami, jakby życie bez nich było gorsze, mniej warte. Nigdy Polski nie zdradzą! Tak im dopomóż Bóg i orzeł biały! Każde zdanie będą zaczynać od „in Poland ”. In Poland mamy cztery pory roku, prawdziwe, że wiesz, kiedy się kończą i kiedy zaczynają, i lasy mamy, że hej, nie to, co tu – zagajniki.

In Poland święta trwają trzy dni, obchodzimy Wigilię, której wy w ogóle nie znacie, i mamy dwanaście potraw. Oczywiście, że kobietom się chce to wszystko gotować.

In Poland taką mamy tradycję – a nie, jak u was w Anglii, upieczecie indyka i zadowoleni.

In Poland mamy w łazienkach kafelki na podłodze, a nie chod- niki, kto to widział mokrą nogą stawać na dywan!

In Poland dom to jest dom – nie ma wilgoci, grzyba, ściany mamy jak w bunkrach. In Poland is beautiful…

To imigranci narodowcy. Po roku, dwóch, trzech spakują się i wyprowadzą, zamkną konto w banku, oszczędności na drogę zaszyją w kieszeniach spodni, tanimi liniami wrócą do Polski i… będą opowiadać o wyspie jak o raju utraconym.

Więc praca. Opowiadamy sobie, co kto w ciągu dnia widział, co kto usłyszał, co kto powiedział przy różnych stołach w małżowni. Zdajemy sobie dokładne relacje, by jakoś lepiej się umiejscowić, zrozumieć tę nową dla nas sytuację. Znamy już drogę do fabryki i rozkład autobusów do Douglas, wiemy, gdzie supermarket, gdzie jaki pub, gdzie poczta, zaczynamy kumać przypływy i odpływy, ale to tylko marne pozory obeznania. Jesteśmy jak rozbitkowie. Brakuje nam wiedzy o historii wyspy i jej właściwościach. Nie wiemy nic o tym małym, dumnym narodzie, o tutejszych ludziach. Gdyby jakimś cudem zrozumieli, że mówimy o nich zbiorczo „Anglicy”, przestaliby z nami rozmawiać.

Naszymi przewodniczkami po tym nieznanym świecie są kobiety, z którymi pracujemy w małżowni: Shirley, Tracy, Phylis, Trudy, Allwyn. Słuchamy ich jak wieszczek. Prosimy, by mówiły wolniej, łatwiejszym angielskim, żeby nic nam nie uciekło i żeby nas koniecznie poprawiały, kiedy sami mówimy z błędami. Taka Trudy, która wysoko upina swoje natapirowane blond włosy, wygląda jak gwiazda serialu telewizyjnego z lat osiemdziesiątych. Szczupła, wyprostowana, z twarzą mocno już pomarszczoną, ponadsześćdziesięcioletnią, ale nadal piękną, opaloną. W kieszeni zielonego fartucha trzyma pudrowe miętówki i częstuje nimi wszystkich, których mija, gdy wraca z przerwy na papierosa. Zawsze umalowana, z różowymi ustami i pachnąca. Na muszelkach siedzi już ponad dwadzieścia lat. Wypracowała w tym czasie własną technikę wycinania małży – nikt inny nie robi tego jedną ręką, nikt nawet nie próbuje.

Trudy ma troje dzieci, dziewięcioro wnucząt, a już niedługo zostanie prababcią.

– Prababcią? – dziwimy się. – Jesteś za młoda na prababcię. – Moja wnuczka ma szesnaście lat, jest w czwartym miesiącu ciąży. Trochę się pospieszyła, jak ja kiedyś. Ale kiedyś to były inne czasy. – Trudy przyznaje, że na wyspie jest dużo młodych matek, za dużo i za młodych. – Nie chce im się uczyć i pracować, więc zachodzą w ciążę, bo wiedzą, że od razu dostaną dom albo przyzwoite mieszkanie i porządny zasiłek. O ojca dla dziecka nietrudno – wystarczy byle szkolny kolega. Dziewczyny chcą jak najszybciej wyprowadzić się od rodziców. Nie wychodzą za mąż, bo im się nie opłaca – pieniądze dla samotnej matki są dużo większe niż dla mężatki, szczególnie jeśli nie pracuje. A przecież mogłaby – pracy na wyspie jest dużo, nawet dla takich niewykształconych, bez zawodu – choćby tu na muszelki by przyszła, na kasie w sklepie usiadła, w restauracji jako kelnerka. Ale po co, skoro na benefitach dostanie prawie tyle samo, ile by zarobiła. Te dziewuchy są niedojrzałe, niezaradne. Zupy taka nie ugotuje, ryby z frytkami nie usmaży – woli iść cała wypindrzona do supermarketu i kupić gotowe dania. A niech przyjdzie piątek, niech sobota – do pubu musi wyjść i nie ma gadania. Napić się, zabawić, poplotkować, kto z kim. To normalne u dziewczyn w tym wieku. Parę takich weekendów i kolejne dziecko w drodze – z kim innym. I znów bez ślubu. Za dwoje dzieci pieniądze są jeszcze większe, a przy trojgu to już naprawdę można żyć bardzo wygodnie. Alimenty też bardziej się opłaca brać od trzech ojców niż od jednego.

Trudy snuła swoją opowieść, nie przerywając pracy, nie patrząc nawet na kolejne chwytane muszelki.


Drugie, rozszerzone wydanie „Gdziekolwiek mnie rzucisz. Wyspa Man i Polacy. Historia splątania” Dionisiosa Sturisa w audiobooku i w e-booku jest dostępne w aplikacji Empik Go oraz na empik.com.


O autorze

Dionisios Sturis (ur. 1983) – polski reporter, pisarz i dziennikarz o polsko-greckich korzeniach. Przez niemal 10 lat pracował w TOK FM, pisał dla Gazety Wyborczej, Dużego Formatu i Polityki. Jest autorem wielu książek, w tym: „Grecja. Gorzkie pomarańcze”, „Gdziekolwiek mnie rzucisz: wyspa Man i Polacy: historia splątania”, „Zachód słońca na Santorini: ciemniejsza strona Grecji”, „Głosy: co się zdarzyło na wyspie Jersey” (napisana wraz z Ewą Winnicką), „Nowe życie. Jak Polacy pomogli uchodźcom z Grecji” oraz „Kefi. Greckie wyspy – smaki i opowieści”. Za teksty prasowe i reportaże radiowe nominowany m.in. do nagrody Grand Press oraz do Nagrody PAP im. Ryszarda Kapuścińskiego. Laureat Nagrody Bursztynowego Motyla im. Arkadego Fiedlera.

Katalog firm i organizacji Dodaj wpis

Komentarze