Harlow, Glasgow, Leeds. Ostatnie tygodnie obfitują w doniesienia o kolejnych napaściach na Polaków. Czy odpowiada za to poreferendalna erupcja nastrojów, czy też Polacy nauczyli się nazywać „hate crime” po imieniu, skali zjawiska już nie można ignorować. Czy… można?
Przechadzając się po słonecznym Edynburgu, gdzie 74 proc. głosujących w referendum opowiedziało się za pozostaniem w Unii, a po ogłoszeniu wyników ochoczo wywiesiło unijne flagi z okien, trudno zrozumieć, co takiego dzieje się w mniej przyjaznych imigrantom częściach Zjednoczonego Królestwa. Kiedy pytam o rasistowskie incydenty po referendum, odpowiadają mi puste spojrzenia. Ktoś wreszcie zaczyna opowiadać, jak po Brexicie kolega z biura obok podarował Polakom butelkę wina w ramach przeprosin (podobna sytuacja zresztą zdarzyła się też w naszej redakcji).
Prawda o nienawiści, czy niechęci podlanej alkoholem – większość napadów na Polaków zdarza się w weekendowe wieczory – jest tak niejednoznaczna, jak obraz samej Polonii na Wyspach. Jest tu nas prawie milion. Pełen przekrój społeczeństwa. Osoby z wyższym wykształceniem pracujące na kierowniczych stanowiskach; przedsiębiorcy; magistrzy, którzy wzięli się za sprzątanie; budowlańcy, skuszeni wyższymi stawkami; Janusze i Grażyny; kierowcy, nauczyciele, kelnerzy; karierowicze; zwykli ludzie, którzy chcieli wybudować dom i zasadzić drzewo, a na Wyspach wydawało się to łatwiejsze. Po referendum w czerwcu wieloletnia, wspierana przez rząd, frustracja wszechobecnością imigrantów wylała się na ulice, ale to nie znaczy, że wszystkich nas dotknęła. Wiele zależy od tego, przy jakiej ulicy się mieszka.Po referendum frustracja na imigrantów wylała się na ulice, ale to nie znaczy, że wszystkich nas dotknęła. Wiele zależy od tego, przy jakiej ulicy się mieszka
Nie da się ukryć, że polscy imigranci w wielu większych miastach stali się mimowolnymi żołnierzami gentryfikacji – procesu drożenia niektórych dzielnic, dotychczas zamieszkanych przez uboższych mieszkańców. Stało się tak dlatego, że Polacy chętnie imają się zajęć mniej prestiżowych, gorzej płatnych, ale za to gwarantujących zasiłki od państwa czy dostęp do mieszkań komunalnych. W rezultacie wielu Polaków zaczęło dzielić przestrzeń życiową z wieloletnimi mieszkańcami dzielnic niecieszących się najlepszą reputacją. Na froncie musi dochodzić do spięć – i ofiar w żołnierzach. W takich miejscach można oberwać za zły akcent czy pedalskie ubranie, a co dopiero za mówienie po polsku.
Po Brexicie więc to Polacy stali się dla chuliganów chłopcami do bicia, winnymi wszelkiemu złu „innymi”, na których złość można wyładować bezkarnie – w końcu gazety i politycy mówią, że trzeba. Możliwe zresztą, że procentowo taki sam los spotyka Litwinów czy Łotyszy, jednak to o Polakach, największej grupie imigrantów z Europy Wschodniej, jest najgłośniej.
Już sama ta sytuacja, zaistniała nie tylko przy przyzwoleniu, ale wręcz aktywnym wsparciu rządu (dla którego unijni imigranci również byli wdzięcznymi chłopcami do bicia), nie napawa optymizmem. Co jednak smuci szczególnie, to fakt, że gdyby karty w tych dzielnicowych rozgrywkach rozdano inaczej, wielu polskich chłopców chętnie by w tym biciu uczestniczyło – jako sprawcy. Gdyby okazało się, że Arek Jóźwik był ofiarą zbrodni nienawiści, ale nie za pochodzenie, a na przykład dlatego, że na placu Stow w Harlow pocałował się z kolegą, nie mógłby liczyć na współczucie tak licznej grupy rodaków. Którzy w dodatku pod artykułami o śmierci Polaka chętnie dzielą się rasistowskimi komentarzami wobec innych nacji. Nie oznacza to jednak, że w ich głos nie warto się wsłuchać.
„Ząb za ząb, krew za krew”, „Ciapaci (sic) by sobie na to nie pozwolili”, „Jakby wybić parę okien, to wzięto by nas na poważnie” – to arbitralny, ale reprezentatywny wybór internetowych komentarzy pod artykułami o napaści. Chyba niespecjalnie dziwi, że wypuszczenie morderców Arka za kaucją (według brytyjskiego prawa, za morderstwo nawet szesnastolatek mógłby odpowiadać jak osoba dorosła) czy brak zdecydowanej reakcji brytyjskiej premier (która potępiła atak na Polaków… w rozmowie telefonicznej) budzi niepokój wśród polskiej społeczności. Niepokój, który trudno konstruktywnie wyrazić.
Po pierwsze dlatego, że polską tendencję do politycznej apatii zabraliśmy ze sobą na Wyspy; statystki uczestnictwa w wyborach nie imponują, wciąż też brakuje skutecznych grup nacisku, takich jakimi pochwalić się może choćby społeczność muzułmańska (których Polacy chyba zazdroszczą, ale nie kwapią się do założenia własnych). To prawda, że na Wyspach działają powojenne POSK-i czy Domy Kombatanta, trudno jednak znaleźć listę ich politycznych osiągnięć z ostatnich lat. Polscy imigranci bardziej są skorzy do bitki i pobitki, a w ostateczności do założenia własnego stowarzyszenia (w Edynburgu funkcjonują trzy skłócone ze sobą związki harcerstwa), niż zorganizowanej, skoordynowanej politycznej mobilizacji.
Nie wypada jednak za przemoc obwiniać ofiar i nie uważam też, że to polska polityczna apatia odgrywa w ostatnich atakach główną rolę. Rozładować nastroje mogłaby tylko zdecydowana reakcja brytyjskiej premier, a ta w sprawie polskiej… milczy.
Trudno uznać prywatną rozmowę z premier Szydło za adekwatną odpowiedź na publiczny lincz Trudno bowiem uznać prywatną rozmowę z premier Szydło za adekwatną odpowiedź na publiczny lincz na obywatelu naszego kraju. Zwłaszcza, gdy jednocześnie z ust May padają publiczne deklaracje, że „imigracja jest kluczową kwestią w nadchodzących unijnych negocjacjach” czy że „imigrantom nie warto składać obietnic”. May chyba przegapiła sondaże, z których wynika że dla eurosceptyków na Wyspach to suwerenność kraju i koniec wpłat do unijnego budżetu mają znaczenie większe niż ograniczenie imigracji. To ostatnie wydaje się raczej prywatną ideé fixe May. A nie potępiając zdecydowanie rasizmu wobec Polaków, May może i cieszy brytyjskich ksenofobów, ale również alienuje 13.3 proc. brytyjskiego społeczeństwa.
13.3 procent, prawie 9 milionów – urodzeni poza granicami UK, zamieszkali na Wyspach. Grupa, która czuje się coraz silniej ignorowana. Grupa, która niedługo poziomem frustracji dogoni przedstawicieli białej brytyjskiej klasy robotniczej. Grupa, którą obecny rząd obwinia za wszystkie niedociągnięcia poprzedniego, nie zważając na opłakane konsekwencje, jak śmierć posłanki Jo Cox. A przecież, my, imigranci, również jesteśmy mieszkańcami Wysp.
I dopóki May nie zaakceptuje, że dziewięciu milionów ludzi nie da się po prostu deportować z Wysp bez zrobienia wyrwy w społeczeństwie – dopóki nie dostrzeże w nas zjednoczonej siły, partnera do rozmowy – dopóki nie zorientuje się, że również my jesteśmy jej podopiecznymi i trzeba nam pomóc, a nie traktować jak chłopców do bicia – problem z przemocą wobec Polaków będzie na Wyspach narastał. Aż w końcu część Polonusów zadecyduje się wziąć sprawy we własne ręce. I raczej nikt nie będzie mieć wtedy powodów do dumy.
Komentarze 35
Polakow jest za duzo a Brytyjczycy czuja sie zagrozeni, reaguja roznie i najczesciej przemoca, ludzie juz maja dosyc!, :-(
Właśnie dlatego są skrócone bo wszędzie się WP......La polityka
Skłócone miało być
niedlugo bedziemy siedziec tutaj jak te krety w norach, bojac sie wyjsc po zmroku a wystarczyloby sie skrzyknac i zalozyc jakas organizacje ponadpartyjna dbajaca o nasze interesy na wyspach
skrzyknij, kto cię trzyma?